Nawiedzenie relikwii Krzyża Świętego w lutym 2018 – to jedno z duchowych wydarzeń mojego życia. Staram się być blisko Jezusa i Jego Krzyża każdego dnia i w ten sposób, jaki On „sugeruje” przez różne wydarzenia. Ale był taki moment modlitwy przed krzyżem, ostatniego dnia – w niedzielę, chyba tuż przed Eucharystią lub w trakcie niej, kiedy przyszła pewna mocna myśl. Tak – powiedziałabym – na marginesie peregrynacji, choć zapewne nie bez związku z nią. Patrząc na krzyż, myśląc o nim, przypominałam sobie słowa pieśni: „Panie, Ty widzisz, krzyża się nie lękam…”. I w jakimś przebłysku zrozumiałam, że lęk przed nim, duchowe – a może i nie tylko duchowe – od niego uciekanie jest sprzeniewierzaniem się Jezusowi; czymś, co jest tak naprawdę nielogiczne, jeśli chcę poważnie traktować swoją wiarę. Pewnego dnia zrozumiałam, co przyszło jako wyjątkowa łaska, że najważniejsze jest „całkowite, totalne zaufanie” Bogu i Jego miłości. Później utwierdziła mnie w tym lektura „Dzienniczka” św. s. Faustyny. Jezus mówi wyraźnie, że tym, co rani Go najbardziej, jest niedowierzanie Jego miłosierdziu. Kiedyś wybrałam Jezusa na Krzyżu jako swoje „jedyne dobro”. Brakiem zaufania, lękiem, unikaniem Jego wymagań i nieszukaniem szczerym sercem Jego woli tak naprawdę sprzeniewierzam się swojemu powołaniu… I sama siebie unieszczęśliwiam. Bo prawda jest taka: „W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości” (1 J 4,18). To moja peregrynacyjna „lekcja”. Bóg jest miłością. Na Krzyżu – najbardziej czytelną. Niech nigdy nie ulegnę pokusie ucieczki od największej i jedynej Miłości.